W końcu zostałem autorem poczytnego przewodnika po Grecji. Poczytnego bo czytelnikom się podoba. Jednym Grecję przypomina, innych zachęca do odwiedzenia, jeszcze innym pozwala Grecję poznać dużo głębiej niż to możliwe w czasie krótkich wakacji. Najlepszy numer to fakt, że nie miałem zamiaru pisać, a napisałem bo mi ludzie kazali. Po prostu co wycieczka, to ktoś mówił, żeby to spisać, to co opowiadam, bo trudno zapamiętać, a to ciekawe. Do tych co mnie nękali dołączyli w końcu krewni i napisałem dla świętego spokoju. Po zmasowanym ataku otoczenia. Prób pisania podejmowałem chyba siedem. Za każdym razem nie mogąc sobie ogarnąć zakresu tego o czym mam pisać. Z jednej strony chciałem pisać tak, jak przewodniki popularne czyli o każdej wiosce i każdym wystającym z ziemi kawałku starego kamienia. Z drugiej pisać jasno tak, żeby każdy wiedział o co chodzi. To była pułapka !
Pułapka jak dół w ziemi z zaostrzonymi kijami do jakiego praludzie zapędzali mamuty czy inne jadalne stwory wielkogabarytowe.
Popularne przewodniki wprawdzie opisują mnóstwo miejsc, ale robią to dramatycznie pobieżnie i w zasadzie beztreściowo. Jest tekst ale nie ma w nim treści ponad liźnięcie trochę historii (zazwyczaj z tragicznymi błędami merytorycznymi) i opisywanie tego co każdy zobaczy sam. Czyli opis wnętrza kościoła na zasadzie:
-w kościele znajdują się piękne malowidła, które cieszą oczy. Na wprost Pan Jezus, na lewo Duch Święty, a na prawo zwiastowanie.
To każdy przecież widzi na własne oczy więc po co o tym pisać?
Pracując ponad dwadzieścia lat jako przewodnik, zauważyłem, że to co najbardziej ludzi interesuje i cieszy to historia. Tak ! Każde miejsce nabiera znaczenia w związku ze swoją historią. W Rumunii mamy więc dziesiątki zamków, jednak najwięcej ludzi chce zobaczyć ten, w którym mieszkał Drakula. Zatem spośród tysięcy zabytków na świecie, każdy chce zobaczyć nie tylko te ładne, ale przede wszystkim te, z którymi związane są niezwykłe i ciekawe historie. Ludzie lubią słuchać ciekawych historii, lubią zdobywać wiedzę i cała zabawa w tym, żeby tę wiedzę podać im i ciekawie i zrozumiale. Aby było zrozumiale trzeba do każdego tematu czy miejsca zrobić wprowadzenie. Gdybym chciał opisać wszystkie wioski Grecji, to bym napisał przewodnik o objętości kilku tomów. A przecież nie o to chodziło. Oprowadzając szukam dla każdego miejsca historii, czegoś niezwykłego.
Doszedłem do tego po kilku latach mordowania się z próbą stworzenia nie przewodnika a encyklopedii o Grecji. W końcu przyszło olśnienie. Napiszę o tych miejscach najważniejszych, na tych , które się turystom podobają czyli o takich turystycznych bestselerach.
Uff więc treść już była jasna. Oparłem się się na tym co jest w programie wycieczek objazdowych, pielgrzymek czy wycieczek fakultatywnych dla turystów, którzy do Grecji przyjadą się opalać, pić wino i opychać owocami morza.
Kolejną zmorą była forma. Czyli jakim językiem pisać. Znów szamotałem się między tak samo poetyckim jak i beztreściowym językiem niektórych przewodników (prześliczne kropelki porannej rosy mienią się niezwykłymi kolorami przecudnych promieni słonecznych ateńskiego poranka…), a sztywnym i niezrozumiałym językiem podręczników do archeologii (na północny wschód od grobowca BIV znajdziemy grobowiec CII, z okresu średnio helladzkiego, w którym odkryto resztki naczyń typu pierwszej fazy stylu geometrycznego). Tutaj nieocenioną pomocą okazała się rada przyjaciela, zarazem mojego mistrza ze szkoły aktorskiej Janka Kochanowskiego, znanego zapewne miłośnikom seriali filmowych, który wygłosił wiekopomne zdanie:
„PISZ TAK JAK MÓWISZ”
No to tak to napisałem. Spisałem opowieść o Grecji.
Pisanie, jak to pisanie idzie jak po grudzie, trwa i ciągnie się latami, po dwóch i pół roku byłem na dziewięćdziesiątej stronie czyli ani końca ani, nawet połowy nie widać. Nigdzie drogi nie kurhanu.
Byłem dużo dalej, ale to się okazało po pewnej imprezie dziennikarskiej. Tego sławetnego wieczoru, pijemy sobie w klubie +30, celebrujemy urodziny znajomej, w jakimś kąciku gadamy sobie ze znajomym scenarzystą i reżyserem teatralnym i dziewczęciem od korekty i składu. Wokoło gonią mocno podchmielone rozwódki obłapiane, niczym na obrazach Pietera Bruegiela przez słomianych wdowców, a ja tam się żalę, że 90 strona i ile to jeszcze przede mną. Reżyser zapytał na jakim formacie piszę, chodziło czy strona A4 czy A5. Dziewczę od korekty zapytało, jaką czcionką. Gdy odpowiedziałem, dziewczę od korekty poradziło bym zadzwonił nazajutrz jak wytrzeźwieję. Jako że dziewczę było ponętne, to byłem gotów prosto z imprezy jechać do niej czy do mnie, policzyć ilość znaków w tekście, no ale nie chciała.
Następnego dnia koło południa, dzwonię do dziewczęcia od korekty, podaję ilość znaków w tekście i czekam jak na wyrok. W zasadzie bardziej zniechęcony i znużony tym pisaniem. W końcu słyszę werdykt:
– Masz 230 stron.
Oniemiałem… Jako to 230? Przecież napisałem 90. Na co dziewczę od korekty powiedziało, że przewodniki są drukowane w formacie A5, nie A4 i większą czcionką. To już wiedziałem, że mam z góry. Wiedziałem, że już powinienem kończyć. Kiedyś uczyłem się pisać i znałem mądrość prastarą, która mówi, że pisanie polega głównie na przyłożeniu tyłka do krzesła i pisaniu. No to się zabrałem.
Miałem jeszcze jeden przebłysk taki co mnie zmusił do dokończenia, gdy tak zamarudziłem pod koniec pisania. Otóż pewnego dnia coś kroiłem w kuchni szukając sobie zajęć, bo nie chciało mi się pisać. I nagle napadła mnie myśl.. Co będzie jak oślepnę? Nigdy tego nie skończę, nie pozostawię nic po sobie… Życie jest ulotne, może się skończyć w każdej chwili… I chodziłbym wpieprzony na siebie w piekle czy niebie, albo innym czyśćcu… No to skończyłem. Jest udało się, wszystko spisane. Zaraz dadzą mi Nobla i przeleją 20 milionów dolarów na konto. Jakżesz się myliłem. To czas miał pokazać.
2. Cmoknijcie mnie w trąbę. Wydaję sam.
W końcu miałem tekst. Cały, gotowy skończony. Przed korektami ale gotowy cały… No to uskrzydlony tą myślą biorę się za studiowanie blogów i artykułów, jak nawiązać kontakt z wydawnictwem. I lecę ku tym wydawnictwom niczym ćma do płomienia, a wszelacy znajomi łapią mnie za ręce i nogi, żebym, tam nie leciał, że chyba zgłupiałem. Co tam, ja wiem lepiej, co mi będą gadać. Zaraz wyślę tekst do wydawnictw, a tam ludzie będą to w nocy czytać, dzieci nie odwiozą do szkół , do pracy się spóźnią, tak się zaczytają w mojej książce. Wysłałem tekst po wydawnictwach, trochę ochłonąłem i zacząłem słuchać co mi tam znajomi podpowiadają. Zacząłem też myśleć. Otóż okazuje się, że wydawnictwa mają mnie w dupie. Nawet nie w dupie, daleko poza dupą. Bo nikt nie przeczytał tego co wysłałem !
Pierwszy kubeł zimnej wody.
Mają etaty, mają swoje sprawy, każdy za czymś goni, są wydawnicze pewniaki więc po co ryzykować czy pchać się w coś nowego. Jest też inna strona tego złotego medalu. Strona opaćkana błotem żeby nie rzec dosadniej. Otóż w Polsce najzwyczajniej się rucha. Czyha się na frajera. Nie zapomnę nigdy sytuacji sprzed lat kiedy to organizując festiwal muzyczny dowiedziałem się, że jeden z zespołów jaki chciałem zaprosić rozpadł się, stracił prawa do swojej nazwy i do wykonywania własnych utworów bo wytwórnia płytowa zabrała im prawa do tego. Naobiecywali muzykom, że ich wypromują za granicą, a tak na dobrą sprawę chcieli zgarnąć kasę z tego, do czego zespół doszedł sam. Mignęło mi też, hasło o tym, iż jedna ze znanych polskich pisarek nie dostała kawałka złamanego grosza za swoją pierwszą, bestselerową książkę. Przypominają mi się tu słowa znajomego górala co handlował koło mnie oscypkami:
Patrz pan jaka banda, piniondze wzieli a robota nie zrobiona!
Poczytałem też trochę blogów i ręce mi opadły.
Co chwila ktoś psioczył na wydawnictwa, że go gonią po Polsce ze spotkaniami autorskimi, a on z tego guzik ma, tylko wydawnictwo se śmietankę spija. Kolejny numer, to relacja znajomej pisarki, której koleżanka została wycyckana przez wydawnictwa totalnie bez mydła. Otóż autorka miała w umowie, że zarabia powyżej 1000 egzemplarzy sprzedanych miesięcznie, a do 1000 wszelakie kosztowności zgarnia wydawnictwo. No to w końcu wydało się, że jak dochodziła sprzedaż do tysiąca to wstrzymywali dostawy książki do księgarni ! Nasiedziała się babina, namordowała, z nadzieją się oddała wydawnictwu, wierząc we współprace i jakiś pieniążek, a tu figa z makiem ! Lubi pisać to niech se pisze, na co jej zarabiać. No to pomyślałem pięknie ! Namordowałem się a tu guzik.
Tylko że to wizja świata , tych pokrzywdzonych, nieszczęśliwych. Poczytni autorzy nie siedzą na blogach i nie płaczą jak im źle. Czy ja będę poczytny, nękało mnie pytanie, czy komuś się to spodoba? No znajomi byli zachwyceni, ale znajomi to znajomi. Dla wsparcia czasem piszą dobrze. Ot pójdzie ktoś na głęboki basen, mało się nie utopi, bo ledwie pływa, ale znajomy ratownik powie: ale super, niedługo szykuj się na zawody. Inna sprawa zaczynać pisać, inna wydawać książkę. To już nie przedszkole. Jak się komponuje, pisze, kręci film, czy maluje obraz nigdy nie wiadomo kiedy to się spodoba, ani czy w ogóle się spodoba. Tworzenie to francowate zajęcie, jeśli ktoś tworzy dla ludzi. Bo jak ktoś pisze do szuflady, to pisze dla siebie. Są twórcy co lubią mieć interakcję z odbiorcą, są tacy co sobie piszą dla siebie i dla szuflady. Ja pisałem żeby to komuś coś dało, żeby kogoś to ucieszyło, a przede wszystkim by się dzielić. Tak jak uczę moich studentów, żeby wychodzili na scenę by się dzielić czymś by dać coś, a nie żeby się pokazać jak ładnie śpiewają, tak też pisałem by ten kto przeczyta, poznał Grecję dużo lepiej, niż może, czytając popularne przewodniki i ciekawiej niż siedząc na nudnych szkolnych lekcjach. Bo Grecja to moja największa pasja i największa miłość mojego życia.
No ale wracając do wydawnictw. Sprawa współpracy z takowymi wyjaśniła się sama, albo nikt nie odpowiedział, albo dali warunki po prostu absurdalne. Na przykład ja mam wyłożyć kasę na korektę skład, łamanie, projekt okładki tak z 50% drożej niż gdzie indziej. Ja mam wyłożyć kasę na druk, też drożej niż gdzie indziej. A wydawnictwo mnie dostojnie wyda. Czyli zapewni jakąś bliżej nie określoną dystrybucję, gdzieś jakąś niby domenę dadzą. Poczytałem na forach i blogach o tym i dowiedziałem się, że współpraca z wydawnictwem, to taki biznes jak sklep z grzebieniami w przytułku dla łysych. Jacyś notable z drukarnio wydawnictw jeszcze powiedzieli, że marża księgarni, czy dystrybutora to 50%. Ileż tych pośredników do kurwy nędzy ma być? Wydawca pierwszy. Potem zaś hurtownik. Następny już chętny sklep. Poczułem się jak dojna krowa, którą nie dość że chcą wydoić, to jeszcze obedrą ze skóry, poćwiartują, mięso dadzą do masarni, z rogów zrobią wieszaki na kapelusze, a z ogona pejcz dla fetyszystów i sprzedadzą w sex shopie. Co to za kabaret? trzech pośredników a każdy chce po 40% marży… A gdzie koszty druku? Gdzie zapłata za moją wieloletnią pracę? Wyszło mi, że musiałbym dopłacać to tego cyrku. I racja. Jak mam wydać 18 tysięcy na przygotowanie i druk 1000 egzemplarzy, to żeby wyjść na zero, musiałbym dostać 18 zł od sprzedanego egzemplarza. A to nierealne, wydawnictwa proponowały ok 2,3 zł od egzemplarza. Jeszcze tam ktoś mówił, że na pierwszej książce się nie zarabia, tylko markę wyrabia. No dobrze, a dlaczego wydawnictwo ma zarabiać, czy hurtownia? Jak nie zarabiamy to razem. Zrobimy książkę, za 8 złotych i będzie hulać. Wszyscy się zrobimy sławni. I ja i wydawnictwo i drukarnia , hurtownia też się zapisze w annałach. To sobie pomyślałem jak ten lump z kabaretu: Cmoknijcie mnie w trąbę.
Wydaję sam.
3. Skład, łamanie i grafiki czyli syzyfowe prace.
Od napisania tekstu do wydania droga wydaje się prosta. Bo korekta, skład łamanie, grafiki, okładka, zdjęcie, wybór drukarni i już gotowe. Tylko tyle i aż tyle. Dobra znajoma zaproponowała mi pakiet. Czyli wszystko zrobi firma i da mi gotową książkę. Ani nie widziałem jak ta okładka będzie wyglądała ani jakie grafiki będą w środku, ani nic nie wiedziałem… Za to wszyscy wołają o pieniądze! Nikt palcem nie ruszył, ale pieniądze chcą wszyscy. Okładka na półce ma przyciągać, zainteresować. A większość jest jakaś szarobura jak życie ubogiego wdowca na podkarpackiej wsi. Wiele okładek jest też koślawych, jakichś kubistycznych, czy też to kolaż zdjęć mniej lub bardziej przypadkowo dobranych i już 2 tysiące bo artysta tworzy. Akurat mam owoce mojej pasji z dzieciństwa. Otóż na wszelakich nudnych lekcjach, czyli wszystkich , poza wychowaniem fizycznym, historią i plastyką, lubiłem rysować. Zresztą plastyk z liceum mi sugerował zdawanie do Akademii Sztuk Pięknych. Jednak tato zabrał mnie pod Bramę Floriańską w Krakowie, gdzie malarze wywieszają swoje prace i powiedział, że po ASP to właśnie takim dziadem zostanę. No to nie zdawałem na ASP. Parę lat wałęsałem się przy Krakowskim Klubie Fotograficznym. Zatem oko do obiektywu się podszkoliło. Miałem tez doświadczenie w projektowaniu grafiki komputerowej, więc jak to się do kupy zebrało to już można było z tego jakieś ciasto ulepić. Postanowiłem opracować graficznie sam książkę. Skład i łamanie powierzyć fachowcom, podobnie z korektą. Sam nie miałem szans bo mam dysleksję i inne takie podejrzane skłonności. Widzę wyrazy po kształcie, albo po literach jakie w nich są, przy czym niekoniecznie ważna jest dla mnie kolejność tych liter. Pisząc tu mam program do sprawdzania czyli mi podkreśla na czerwono błędy , wiec wracam sobie i szukam gdzie literki nie po kolei albo gdzie zjedzone. Tu nie ma znaczenia czy pisze na klawiaturze, czy piszę ręcznie. Ktoś mówił, ze to niechlujstwo. Nie w moim przypadku. Mam problem z przepisaniem numeru telefonu. Musze sprawdzać 3 razy. Bo cyfry i liczby to dopiero jaja. Ktoś radził by pisać wolniej. Ale pisząc wolniej gubię rytm myśli, muszę wiec pisać szybko, bo szybko myślę. Mówię jak myślę, a pisze jak mówię. Wiec nie mogę się tam ślimaczyć nad każdym wyrazem czy trafiłem w klawisze czy nie. A interpunkcja to dla mnie, kolejna zagadkowa sprawa , tak zagadkowa jak podstawy pisma obrazkowego Majów czy Inków. Zatem powierzyłem sprawę korekty mojej ulubionej pianistce czyli Agacie. Pianistka się może kojarzyć z jakąś mimozowatą dziewusią, co sobie butów sama nie zasznuruje bo żyje w świecie muzyki i wielkiej sztuki. Ale Agata to pianistka niezwykła. Kiedyś siadłem u niej do pianina i zacząłem grać jeden z utworów Scotta Joplina, konkretnie „The Entertainer”. Przerwałem, poszedłem do kuchni, a Agata go dokończyła… Pytam kiedy się tego uczyła. Ona odpowiadała że się nie uczyła, tylko kilka lat temu leciało to w Telewizji… Osłupiałem. Jakiś Rainman zapamiętywał książkę telefoniczną, Ludożerca z „Milczenia owiec” rysował z pamięci renesansowe katedry, a Agata gra z pamięci wszystko co kiedykolwiek usłyszała. Czyli piękny umysł. Agata jest zorganizowana jak pancerna dywizja wermachtu generała Rommla i wiedziałem, że tam korekta będzie zrobiona dobrze. Zatem to miałem z głowy. Po jakichś 20 dniach, tekst był skorygowany. Perfekcyjnie… Ze słownikami z zasadami wszelakimi. Powinni mój tekst umieścić w Lourdes, czy gdzie tam trzymają wzór metra i kilograma. Nie w Lourdes, w Sevres. W Lourdes jest sanktuarium, a w Sevres trzymają wzór metra i kilograma. Ten tekst byłby wzorem korekty gramatycznej i ortograficznej i innej wszelakiej. Teraz skład i łamanie. Czyli cholera wie co ale takie coś, żeby tekst z formatu A4 na jakim piszę, wpasować na stronicę książki. Niby są programy, ale jak ktoś tego nie zrobi sensownie to o dupę to rozbić. Coś się wysypie coś popieprzy, Czytaj se swoją książkę 20 razy i sprawdzaj. Jacyś dobrodzieje z forów polecali swoje usługi, ale mi tak to wyglądało trochę jak agencja towarzyska gdzie jest ciemno i wpuszczają tylko po pijaku, żeby się wszystkim podobało. Gdzie ja będę kogoś szukał potem jak spaprają? Polska to kraj południowy w wielu aspektach, a w takich krajach się załatwia sprawy przez znajomych albo znajomych szwagra czy kuzyna. Dla mnie to było o tyle ważne, że to moja pierwsza książka i się nie znałem na niczym. Ani jakie marginesy, ani jaki papier, ani jakie nic. Byłem jak taki farmer co założył farmę strusiów. Kupił ptaki, a teraz myśli co one jedzą i co piją i czy trzymać je na łące czy oborze. Fora internetowe, coś tam pomogły. Więcej namieszały niż pomogły. Za to utwierdziły, że necie, to nie ma co szukać, ani baby, ani rady. Dałem więc posta na Facebooka, ze szukam kogoś od składu i zgłosił się Paweł. Kolega z liceum i z osiedla. Łaska pańska alleluja. Bo mogliśmy na bieżąco się konsultować oglądać wszystko, a nie wysyłać sobie pliki. Przecież na ekranie guzik widać, czy to będzie czytelne czy nie. I tu Paweł zrobił tytaniczną pracę taką jak Agata, która to praca okiełznała chaos mojego pisania. Paweł jest doktorem chemii i jest to typ tradycyjnego naukowca nauk ścisłych. Upiornie skrupulatny, dokładny i dbający o formę i zasady. Myślałem, że oszaleję. Kolejna korekta po składzie, ciągłe przeglądanie książki czy wszystko dobrze. Horror. No ale mi taki właśnie Paweł był potrzebny bo okiełznać moją twórczość. Równolegle rozwijał się temat okładki i grafik. Ze zdjęć zrezygnowałem, bo bardzo podnosiły koszt druku. Poza tym jest internet i zdjęcia sobie można wygooglować. To nie XVI wiek że drzeworyty pomagają chłopom z Jutlandii zobaczyć jak się ubierają arabscy kupcy. Zatem została okładka i grafiki. Tutaj miałem asa w rękawie czyli Paulinę. Paulina to moja najmłodsza przybrana córka (chowałem tych stworzeń z 6, ostała się trójka), która maluje, lepi garnki z gliny na zajęciach, jest przewodnikiem po Grecji i studiuje architekturę. Tylko musiałem się skonkretyzować, a nie mówić, żeby zrobiła fajną okładkę. Nie ma nic gorszego dla zamawiającego i zleceniodawcy jak to gdy zamawiający nie wie czego chce. Grafik ma wtedy wymyślić coś fajnego, coś co powali, a trafi w gust albo nie. Wiedziałem, że nie chcę żadnych Akropolów czy Santorini na okładce bo to oklepane jak stara kobyła. Przeglądałem zdjęcia i bardzo mi się spodobały bugenwille, takie kwiatki co rosną w Grecji i Włoszech na balkonach. Wysłałem więc zdjęcie do Paulinki, at a dość zwinnie, bo napisałem nawet jaką techniką to zrobić, mi to narysowała. Coś tam poszło do poprawki i gotowe. Potem była sprawa grafik do środka. To już szło jakby pomagał ślepy kulawemu. W plastyce jestem przede wszystkim grafikiem, kolory odróżniam podstawowe. Ale grafik ma oko do perspektywy, tym bardziej grafiki – fotografik. Wysyłałem Paulinie zdjęcia, ta szkicowała, ja poprawiałem coś i ta kończyła. A potem znów poprawiałem, a ta odsyłała, to znów poprawiałem…. W Grecji powiedziała mi, że była na krawędzi rzucenia tej roboty. Miała dość nieustannego poprawiania. Musiałem trochę pokazać jej coś o perspektywach i koniec końców wyszło. Ze zdjęciem na tył okładki było prosto, bo takie superowe mi zrobił przybrany syn Kamil. Opinie o książce wysmarowała znajoma Pani Redaktor Kasia i znajomy przewodnik Roman. Potem miałem toczyć boje z drukarniami…
4. Czeczeńskie biznesy czyli współpraca z drukarniami
Książka poskładana, połamana, skorygowana, czas więc zabrać się za druk. Teraz kto ma drukować i za ile i jak w ogóle? Konsultowałem się z rożnymi osobami buszowałem po forach internetowych i blogach doradczych niczym głodna mysz po zamkowej spiżarni i coś tam się dowiedziałem. Tak guzik się w sumie, bo co piszący to mędrkuje i każdy chce wyjść na eksperta w oparciu o to, co sam od kogoś wyczytał. Czyli ceny drukarni, jakie każdy może w necie znaleźć w 5 minut. Napisałem maile do kilkudziesięciu drukarni. Drukarnie odpowiedziały mi w języku ludów Bantu zamieszkujących Czarny Kontynent, czyli kompletnie niezrozumiale. Rzucali jakimiś jasnościami, gramaturami i foliami UV, czyli pojęciami dla mnie znanymi, ale kompletnie nie mającymi przełożenia na jakieś realia. Wiem, że papier ma gramaturę, ale nie wiem jaka jest jaka. Mam książkę w ręce i nie wiem jaka to gramatura. Oczywiście zero wparcia doradczego czy pomocy. Siedzą ludzie przy mailu i odpisują jakbym był drukarzem i się znał. A skąd mam znać? Jestem pisarzem a nie drukarzem. Mogę wziąć książkę jakąś i pokazać im, proszę taki chce papier, taką okładkę. W końcu się tam po dalekich kontaktach znalazł jakiś dobrodziej. Już tak tygodniami pisaliśmy, ale leciał mi jakimś fałszem. Kompletnie nie mogliśmy się porozumieć. Zarzucał mnie jakimiś nieznanymi pojęciami i bardziej ogłupiał niż pomógł coś zrozumieć. Coś mi tam nie grało. I na koniec wyszło, że mam zapłacić za druk cała kasę to zacznie drukować. No to już gościa pokopało zdrowo. Mogę dać zaliczkę na materiały, ale bez jaj, że cała kwota z góry przed rozpoczęciem roboty. Byłem w Grecji, gość w Polsce, jak spapra robotę, to gdzie ja będę go gonił, czy się z nim sądował? Poza tym co to za jakieś czeczeńskie biznesy, że płacisz przed, a nie wiesz jak to będzie zrobione. Oni tam płaca mechanikowi przez rozpoczęciem naprawy auta, czy majstrom za remont chaty przed robotą? Brzmiało mi to jak „Opowieści drzewa sandałowego” albo inne baśnie braci Grimm. Jeszcze bez umowy. Paranoja. Ostatecznie zacząłem pytać wszystkich kogo znam, nawet się nawinęła jakaś drukarnia powstańczo rewolucyjna, co w stanie wojennym drukowała u księdza, pod lasem na plebani, gdzieś za szafą było wejście do tajnego pokoju. Ale tam nie byłem pewien jakości. Pewnie jakieś maszyny mieli zrzucane w nocy gdzieś na bagna z samolotu. Ojciec w końcu pomógł, znał drukarza i drukarz ten… Poprowadził mnie przez przedsięwzięcie drukowania książki jak Mojżesz Żydów przez morze czerwone. Mieliśmy dwie rozmowy. Pierwsza trwała pięć minut. Po godzinie dostałem trzy warianty cenowe. Po dwóch dniach detale czyli jaki lakier na okładce i szycie. I poszło. Po dwóch tygodniach książka była gotowa. I uwaga. Nie wierzcie w jakieś cudowne terminy korekty, składu, czy druku. To zawsze trwa co najmniej dwa razy dłużej niż mówią. Tak jak z grafikami komputerowymi czy webmasterami, ma być za tydzień jest po miesiącu. W końcu pewnego sierpniowego południa wyjechałem z mojej greckiej wioski ku cywilizacji, gdzie czekały na mnie paczki z moją ukochaną książką. miał być okładka twarda , a była miękka, nie zmienili nic co mieli zmienić w stopce redakcyjnej, ale ogólnie było ok. Teraz wiem na co zwracać uwagę… Początek sierpnia 2018 mój przewodnik jest w Grecji. I co dalej… Przygoda się miała dopiero zacząć. Ja zaś prasłowiańskim obyczajem poszedłem to hucznie oblać. Książka się zmaterializowała.
Bardzo dziękuję za fragment książki który można przeczytać
Czy istnieje w formie nie papierowej i jak jest jej cena?
Pozwoliłem sobie udostępnić lina na stronie kamperowej
https://www.camperteam.pl/forum/viewtopic.php?p=824377#824377
Pozdrawiam Bim
Bardzo prosze ,tak proszę udosteopniać. Na razie nie planuję, nie myslałem o audiobooku. Ko0ńcze korektę drugiej czescie rpzewodnika czyli na „Grecją NIeznaną”, ale myslę cały czas. Na razie sie ucze,.